_KAM2551125.jpeg

 

Fotografująca wszystko wokół. Wegetarianka.Kociara.Biegająca za wszystkim co warte uwagi.

Uzależniona od adrenaliny, pozytywnych wrażeń i wszelkich estetycznych doznań.

 Szlak na Czerwone Wierchy. Czyli miało być prosto, a wyszło jak zwykle.

Szlak na Czerwone Wierchy. Czyli miało być prosto, a wyszło jak zwykle.

Mimo sporej odległości, która dzieli Szczecin od Tatr, bywam tam tak często jak się da, ale  dużo rzadziej niż bym chciała. Zastanawiałam się już nad tym kiedyś, co determinuje fakt, że jedne miejsca są nam bliskie i wracamy tam raz za razem mimo odległości. Kiedyś stwierdziliśmy, że szybciej znaleźliśmy się na słonecznej plaży w Kalifornii, niż jadąc pociągiem do Zakopanego. Mimo to, moja miłość pozbawiona jakiejkolwiek logiki do gór, ma się całkiem świetnie i tylko z roku na rok patrzę jakie szczyty będę mogła podziwiać w tym roku. Może te niezrozumiałe uczucia wpisane są w mój kod DNA, ponieważ moja babcia była góralką, która w Zawoi spędziła całe swoje dzieciństwo i młodość? Może tym się nasiąka przez pokolenia. Nawet o tym nie wiedząc?

Trasa na Czerwone Wierchy mimo wielokrotnych wizyt w Zakopanem zawsze była jakoś konsekwentnie przez nas omijana. Zawsze były jakieś ważniejsze szczyty czy doliny i mimo łatwej trasy, ciągle ten szczyt pozostawał w kwestii planów. Wiedziałam już z opowieści, że trasa jest po prostu przepiękna, a jak trafi się na okno pogodowe to widoki są genialne. Porośnięte trawą zbocza i różnorodna roślinność zapewniają efektowne widoki. Wiedziałam też, że w zależności od tego na jakie warunki pogodowe i porę roku trafimy, to na szczycie i okolicznych rejonach roztaczać się będzie cała paleta barw i chociażby dla tego widoku warto tam wyruszyć. Wszystko to brzmiało na tyle dobrze i przekonująco, że planując z Pauliną trasy w Tatrach wpisałyśmy zgodnie Czerwone Wierchy jako jedno z takich spokojnych i rekreacyjnych przejść:) Pewnie by tak było, pewnie istnieje szansa, że w inny dzień spokojnie siedziałybyśmy na szczycie góry, popijając w słońcu ciepłą herbatę, gapiąc się w niebo jak chmury zmieniają kształty uciekając za kolejnymi szczytami. Zamiast tego, jedna z tras która miała być czystym, niespiesznym relaksem okazała się przez załamanie pogody niezłym wyzwaniem.

Sprawdziłyśmy dzień wcześniej pogodę na kilku portalach ( tak w ramach przypomnienia przypominam ,że byłyśmy tam pod koniec września. Niezależnie od pogody, za każdym razem gdy wychodzicie w góry pamiętajcie żeby sprawdzić warunki panujące w górach np http://pogoda.topr.pl)

Miało być słonecznie z ewentualnymi drobnymi opadami śniegu. Rano przy śniadaniu w pokoju znowu szybki przegląd warunków: pogoda bez zmian. Miało być słońce i kilkanaście procent szans na to, że spadnie lekki śnieg. Wiedziałyśmy, jak ta trasa wygląda, wcześniej weryfikowałyśmy szlak na kilku blogach i portalach. To nie jest trudne przejście, trasa łagodnie wspina się do góry i poza paroma miejscami, nie jest się wystawionym na większe ekspozycje. Biorąc pod uwagę fakt, że dzień wcześniej był ciepły, wrześniowy dzień z termometrem pokazującym około 20 stopni, stwierdziłyśmy, że nawet jak przyprószy delikatnie śnieg to bez problemu sobie poradzimy. Poradziłyśmy sobie, ale żadna z nas nie spodziewała się, że w tak krótkim czasie od słonecznej pogody, widoczność spadnie do kilku metrów, zacznie niemiłosiernie wiać i w kilka godzin szlaki będą przysypane warstwą kilku centymetrów śniegu. Cała trasa zajmie nam ponad 10 h. 23,5 km i 376 pięter. Mimo to, nadal warto:)


Ruszyłyśmy z centrum Zakopanego małymi taxi-busami do doliny Kościeliskiej. Wysiadamy, na miejscu idealna słoneczna pogoda, więc ściągamy kurtki i chowamy do plecaków. Jest na tyle ciepło, że wystarcza mi lekki golf, który mam na sobie. Przez kilkanaście minut idziemy idealnie prostą ścieżką dnem doliny. Po chwili pokazuje się tablica informacyjna na szlaku że za jedyne 3h50 h będziecie na pierwszym szczycie, na Ciemniaku. Warunki póki co, są idealne, piękne zielone zbocza Doliny Kościeliskiej uspokajająco szumią. Pogoda stabilna.

Na samym początku trasy spotykamy tłumy turystów, ale tylko w momencie rozwidlenia szlaków, zdecydowanie robi się mniej tłoczno. W momencie w którym znalazłyśmy się na polanie Wyżniej Kiry Miętusiej robi się już w ogóle cicho i spokojnie. Co parę minut mija nas jakaś sporadyczna grupka ludzi, poza tym możemy praktycznie całą trasę iść same do charakterystycznej skały Piec na wysokości 1460 m  (oddziela ona fragment Doliny Kościeliskiej od Doliny Miętusiej) i jest na tyle unikatowa w całym paśmie, że niemal na pewno zrobicie w drodze na Ciemniak tam mały reset z widowiskowym wypoczynkiem. Mniej więcej na tym odcinku pogoda zaczęła się delikatnie zmieniać, ale pamiętam, że jeszcze z uśmiechem i piskami radości reagowałyśmy na widok pierwszego w tamtym roku śniegu.


Pojedyncze skupiska śniegu i delikatnie zmrożone rośliny które mijałyśmy po drodze wyglądały obłędnie na tej wysokości. Jednak im wyżej idziemy, tym mocniej zaczyna wiać i zmieniać się pogoda, a śnieg z delikatnych płatków, zaczyna powoli zmieniać się w lekką śnieżną nawałnicę.


Czerwone Wierchy to spory górski masyw w Tatrach Zachodnich. Składają się na niego cztery szczyty Ciemniak (2096m) piętnaście minut później minięcie Krzesanicę (2122 m) na której spotkacie mnóstwo maleńkich kamiennych kopczyków układanych przez turystów, Małołączniak (2096m) i Kopę Kondracką (2005 m). Biegnie nim granica polsko-słowacka. Uwierzycie mi, że przez warunki które tego dnia były ledwo rozpoznawałyśmy kolejne szczyty? Problemem nie była trudność trasy, ale stale nasilający się śnieg, który w ten wrześniowy dzień sporo z nas zaskoczył na szlaku. Momentalnie łatwe dotąd podejście, oblodziło się, miejscami było dość ślisko i dość mocno wiało. Ten wiatr był chyba najbardziej dominującym czynnikiem, który motywował nas do szybszego tempa.

W normalnych warunkach przejście całej grani i tych czterech szczytów nie powinno wam zająć umiarkowanym tempem więcej niż godzinę. Zazwyczaj widok roztacza się ze wspomnianych szczytów na całe Tatry Zachodnie. W tamtym dniu widoczności starczyło na tyle by zorientować się gdzie jest szlak i tablica informacyjna. Stąd pewnie zatrważająca rozbieżność w ilości kadrów fotograficznych z przebiegu całej wyprawy. Z Kopy Kondrackiej ruszyłyśmy na jej Przełęcz, dalej szlakiem do schroniska na halę Kondratową (obowiązkowy przystanek na przepyszną zupę grzybową!) a później do Kalatówek. Całość tak jak wspominałam to ponad dwadzieścia kilometrów.

Warto zdecydować się na ten szlak nie tylko dlatego, że w jeden dzień w przeciągu godziny macie okazję “zdobyć” aż cztery dwutysięczniki, ale ze względu na łagodny charakter podejść, mimo dość długiej trasy to macie okazję zobaczyć na tym odcinku całe spektrum górskich panoram i pejzaży.

Jeśli post wam się spodobał i chcecie się dowiedzieć więcej zapraszam tutaj na fanpage facebook https://eatrunlove.pl 

Kilka seriali, które wciągną Cię bez reszty

Kilka seriali, które wciągną Cię bez reszty

Kilka krótkich filmów które dodadzą Wam odwagi 

Kilka krótkich filmów które dodadzą Wam odwagi