Trzy szczyty w jeden dzień
Czy będąc w Tatrach chociaż raz, można się w nich nie zakochać? Ja ledwo co wdrapałam się na ich szczyty, a już serducho rwie mi się by do nich. Rozumie to każdy kto choć raz zdobył jakikolwiek szczyt. Nieważne czy jest to 1000, 2000, czy 3000 metrów, ważny jest fakt, że gdy jesteś już na górze, niewiele rzeczy się liczy. Siadasz, owiewa cię wiaterek, a ty patrzysz przed siebie i rozumiesz jak niewiele tak naprawdę w tym momencie się liczy. Napić się wody, chłonąć widoki i tą niesamowitą, niespotykaną ciszę którą zalewa cię jak balsam z każdej strony.
Myślę, że oprócz pokonania własnych słabości, których pojawią się dziesiątki na 12 godzinnym szlaku, to to co z całą mocą przyciąga ludzi w góry jest właśnie cisza. Nagle twoje myśli nie oscylują wokół pracy, czy tego ile rat ( i lat) kredytu Ci jeszcze zostało, czy masy przyziemnych spraw które zostały gdzieś tam na dole. Nagle Twoje istnienie zostaje sprowadzone do jednostajnego kroku w górę i w dół i jest to jedno z przyjemniejszych uczuć na świecie.
Ale od początku. Pierwsze dwa dni w Zakopanem spędziliśmy dość leniwie o czym pisałam tu i tu. Spowodowane to było późnym przyjazdem i tym, że bardzo chciałam wam zrobić zdjęcia z miejsc w których się zatrzymaliśmy. Nie mogłam się więc doczekać, kiedy ruszymy w góry na cały dzień, a ja ze zmęczenia nie będę mogła ruszyć nogami (tak, na takie rzeczy też czekam i się cieszę:). Gdy więc drugiego wieczoru wzięliśmy mapę Zakopanego i Tatr w swoje ręce, zaplanowaliśmy szlak od A do Z, aż nie mogłam w nocy zasnąć z emocji i śniły mi się oczywiście… góry.
Tego dnia wstaliśmy szybko i wcześnie rano, bo około 6,30 rano byliśmy już na nogach. Przygotowaliśmy litry wody w bidony, kanapki na drogę, do tego szybkie małe śniadanie na naszym genialnym balkonie z widokiem na Giewont i przed nami cały dzień wypełniony górskimi wrażeniami.
Generalnie muszę wam powiedzieć o czymś istotnym, a mianowicie o tym, że gdy sprawdzałam prognozę pogody jeszcze w Szczecinie, to w Zakopanem na ten czas miał padać ciągle deszcz i temperatura nie miała przekraczać 18 stopni. Już na etapie pakowania walizek miałam w planie wobec tego zabrać ze sobą kurtkę zimową i większość rzeczy które ze sobą zabierałam była z myślą by nie zmarznąć. Do głowy mi nie przyszło, że w tym czasie może być ciepło i słonecznie i właśnie za to zapłaciłam później wysoką cenę:)
W dniu w którym ruszyliśmy na nasze trzy szczyty już chwilę przed godziną ósmą było na termometrze koło 20 stopni, a pod koniec dnia temperatura miała pokazywać koło 30 stopni, żar lał się z nieba a ja nie wzięłam w swoim wątpliwym geniuszu nic do opalania. O ile nad morzem jest to oczywistość, w górach z przewidywaną kiepską pogodą, jest to raczej ostatnia rzecz o której myślimy.
Podejście pod nasze szczyty zaczęliśmy kamienistą drogą ( żółty szlak, droga pod reglami ) na której odczułam już niemałe zakwasy w łydkach z poprzednich dni ( codziennie przechodziliśmy koło 15-17 km), po jakiś 300 metrach wchodzenia pod górkę, czułam już taki palący ogień w łydkach, że poprosiłam Konrada żebyśmy się na chwilę zatrzymali, bo muszę je rozmasować zanim ruszymy dalej. Na szczęście po paru minutach przeszło mi na tyle, że mogliśmy ruszyć i cieszyć się pięknymi widokami. Trasa którą ruszyliśmy była najzwyczajniej w świecie po prostu piękna i prowadziła przez malowniczą trasę Doliną Małej Łąki. To jedna z najmniejszych dolin w Tatrach, a jednocześnie widok który się z niej roztacza jest porażający. Przyznam byliśmy dosyć zdziwieni, że już na względnie początku szlaku zobaczyliśmy taki fantastyczny widok. Jej zielona roślinność i trawy genialnie kontrastują z surowymi skalnymi szczytami Tatr, do tego czyste niebieskie niebo bez chmurki sprawiało że widok był kapitalny. Wypatrywaliśmy jeden ze szczytów, który za kilka godzin mieliśmy mieć okazję zdobyć.
Po małym postoju w Wielkiej Polanie, ruszyliśmy spokojnie pod górę, wciąż ciesząc oczy pięknymi widokami. Mocniej dopiero trzeba było skupić, gdy podejście zaczynało się robić coraz bardziej strome i trudniejsze technicznie, czyli w momencie przekraczania Głazistego Żlebu i Mnichowych Turni. To tam odcinek robi się coraz bardziej stromy i trzeba uważać na skałkach bo lubią co poniektóre osuwać się pod stopami. To również tam przecina drogę mały strumyk, więc niektóre partie drogi są śliskie i trzeba bardziej uważać. Słońce świeciło coraz mocniej i zaczynało być już naprawdę gorąco, tym bardziej ucieszyłam się, gdy na zboczach żlebu zobaczyłam śnieg który leżał sobie spokojnie jak gdyby nigdy nic, mimo że w końcu była wtedy końcówka maja to widok śniegu na wyciągnięcie reki robił nie małe wrażenie. Mijaliśmy wszystkich po drodze: od rodziny z dziećmi na plecach, czy siostry zakonne, które w sandałkach i podkasanych habitach, dziarsko pokonywały trudne odcinki trasy. Po jakimś czasie minęliśmy w końcu rozgałęzienie z którego część turystów kieruje się na popularny szczyt w Tatrach czyli Giewont (1984 m), my jednak wybraliśmy prostszy technicznie od Giewontu, ale za to wyższy (2004 m) i z lepszymi widokami szczyt, który znajduje się zupełnie niedaleko i z którego mogliśmy dalej kontynuować wędrówkę po szczytach tej partii Tatr. Kopa Kondracka, bo do niej zmierzaliśmy, trasa miałam wrażenie że ciągnie się bez końca, a podejście tylko w górę i w górę. Z jednej strony góry cały bok pokryty był śniegiem i podejście pod niego (około 200m w śniegu) było niezłym wrażeniem:) na szczęście po pokonaniu tego śnieżnego odcinka, najgorsza część drogi była już za nami a do szczytu został jedynie kawałeczek. Po chwili byliśmy już na szczycie góry i zdziwiło mnie to, jak mało ludzi oprócz nas było na szczycie. Tym bardziej że idealny widok mieliśmy na pobliski Giewont z jego kolejka ludzi na łańcuchach która widoczna była nawet z tak daleka. My kawałek dalej, mieliśmy idealne warunki do fotografowania, a oprócz nas na szczycie było może kilkanaście osób. Mieliśmy też więc chwilę żeby odpocząć, złapać energię na kolejne podejście i na chwilę się wyciszyć.
Za każdym razem jak jestem w górach nie mogę przestać podziwiać piękna, które mnie otacza z każdej strony i widoków, które masz ochotę zapamiętać raz na zawsze. Nie mogę też oprzeć się wrażeniu, że w takich miejscach łatwiej zebrać myśli. Ja nabieram zawsze dystansu, do tego co wcześniej wydawało mi się istotne, a co teraz już takie nie jest. Jest bardzo dużo prawdy w stwierdzeniu, że góry uczą pokory. Gdy ja trochę nauczyłam się swojej ( bo miałam ochotę jeszcze tego samego dnia zdobyć Czerwone Wierchy, ale biorąc pod uwagę porę i fakt tego, jak mało wody nam zostało, rozumiem, że to był bardzo nierozsądny pomysł). Ruszyliśmy dalej, ku Przełęczy pod Kopą Kondracką, która biegnie przez główny grzbiet Tatr i prowadzi przez nią granica polsko-słowacka. Im dalej, tym robi się bardziej ciekawie, czytaj stromo: to moment, kiedy jeśli masz ze sobą aparat, to lepiej, żeby go schować do plecaka, bo jest parę momentów, że będzie trzeba przytulić się mocniej do skał i podciągnąć mocno do góry. Tam właśnie będzie widać całe piękno Tatr, kiedy będziesz iść wąską ścieżką, a po swoich obu stronach będziesz mieć idealny widok w przepaść. Uwielbiam ten moment! Serio! czuję wtedy że żyję, że ta cienka granica napędza adrenalinę i czuję jak krew w żyłach płynie mi szybciej. Idąc tym szlakiem, dotrzecie do kolejnego szczytu czyli Goryczkowa Czuba (1913 m) by z stamtąd ruszyć w kierunku Kasprowego Wierchu (1987). Pamiętacie jak mówiłam, że na początku czułam ogień w łydkach? Na pewno poczujecie go jeszcze podchodząc pod kamienisty i całkiem stromy szczyt Kasprowego. Przyznam, że na tym etapie wchodzenia byłam już lekko wykończona, ale oczywiście na jej szczycie był kolejny cichy postój na podziwianie Tatr. Tam też była restauracja w której kupiłam najdroższą w życiu puszkę coca-coli (9 zł) i małe piwo z kija (14 zł) ale nawet gdyby kosztowało jeszcze raz tyle, z pewnością ustawiłabym się w kolejce. Woda, której początkowo sądziłam, że zabraliśmy w nadmiarze kończyła nam się już w okolicy Przełęczy i do Kasprowego dotarliśmy dosłownie na oparach. My spoceni, brudni, już zjarani przez słońce po całym dniu a obok turyści, którzy w białych koszulkach, pachnący Hugo Bossem wjechali na Kasprowy kolejką, wypić piwo na leżakach. Gdy w dodatku zobaczyłam, że zjazd kolejką z Kasprowego to koszt około 50 zł na osobę to utwierdziłam się w przekonaniu że zjechanie z góry i w dodatku za takie pieniądze to jakiś absurd. Przecież skoro udało się pod górę wejść, to uda się też zejść. Wiadomo. Jednak to “wiadomo” w praktyce oznaczało około 2 h schodzenia energicznym krokiem i jakieś dodatkowe 10 km drogi do naszej bazy.
Czy warto było? Wiadomo, że tak. Trzy szczyty w jeden dzień to potrójna satysfakcja. Nogi bolały nas tak bardzo, że ledwo mogliśmy się ruszyć. Ale powiadam wam jedno: szczęśliwe nogi, to wykończone nogi!