Gdzie w Poznaniu warto zjeść
Poznań to jedno z miast w którym od paru lat bywam co najmniej parę, jak nie kilkanaście razy w roku. Lubię jego klimat i wcale mnie nie dziwi że na Instagramie ma swój własny hasztag #poznańmiastodoznań. Trzy słowa a idealnie określają klimat tego miasta. Miejsca w którym Starówka i Stare Miasto jest wiecznie żywe i nie ważne o której godzinie się tam zjawi, tętni życiem i za kilkanaście złotych można wypić najlepsze półlitrowe drinki z widokiem na ratusz. Ile razy nie byłabym w Poznaniu to sam rynek zachwyca tak samo. Ten wypełniony lokalami plac zachwyca zabytkową ale odświeżoną architekturą. I nie ma znaczenia czy trafisz tam rano na przedpołudniowe szybkie latte, czy o drugiej w nocy, jest tak samo dużo ludzi.
Covrig
Zmierzając w kierunku Rynku, główną ulicą prowadzącą od Starego browaru w dół, odkryłam ostatnio miejsce które zachwyciło mnie swoją prostotą. Masz tylko chwilę a chciałabyś szybko w locie zjeść coś zanim zaczniesz eksplorować to niesamowite miasto? Ja za każdym razem zachodzę po gorącego precla i kawę do Covrig. Co mnie ujęło u nich? Prostota i świetne ceny. W tym małym boksie wciśniętym w piwniczce kamienicy, na kilkunastu metrach kwadratowych od 7.30 rano do 21 można spełnić swoje marzenie z dzieciństwa. Też tak mieliście że wyczekiwaliście do rana aż otworzy się piekarnia a zaprzyjaźniony piekarz sprzeda wam ciepły chleb i bułki które siedząc na krawężniku zapijaliście mlekiem? Tu jest podobnie, tylko dostęp o wiele lepszy. Zlokalizowany na najbardziej tłocznej ulicy Półwiejskiej, Corvig wabi przechodniów zapachem świeżo upieczonych, gorących precli. Można je zamówić z makiem, solą a do tego dodatkowo wedle upodobań kawa albo kefir. Cena? Precel to całe 99 groszy. Nieźle nie? Można skonsumować na miejscu wśród poduch na metalowych schodach prowadzących do lokalu (nigdy mi się to jeszcze nie udało) albo złapać tą szybką, smaczną przekąskę i ruszyć dalej. Jedyny błąd który popełniałam zawsze , to to że gdy siedząc parę godzin później w hotelu stwierdzałam, że jeszcze bym zjadła jednego, okazywało się że po raz kolejny za mało kupiłam. I nie, nie są bezglutenowe:) ale za to są wegetariańskie:)
Werenda
Idąc dalej obowiązkowo trzeba odwiedzić jeden z lokali Werendy. Jeśli jest ciepło warto posiedzieć na tych stworzonych zaraz przy starym browarze, gdzie na trawie czy krzesełkach można podziwiać widoki na łonie natury z najlepszym na świecie smoothie. Podglądowo zamieszczam zdjęcia sprzed paru miesięcy, ale biorąc pod uwagę porę roku, o wiele przyjemniej i bezpieczniej będzie zaszyć się w jednym z ich pięknych lokali. Zwróciłam na nie uwagę już dawno temu, bo przykuły moją ciekawość absolutnie wyjątkowym wręcz bajkowym wystrojem. Połączenie górskiej chatki zagubionej na końcu świata, z kwiatami w niezliczonej ilości, metalowymi ciężkimi krzesłami na dworze i bluszczem który otula na zewnątrz to miejsce niczym ciepły koc. Wspominałam już o kwiatach które są zarówno w środku jak i na zewnątrz? Stanowią absolutnie integralną część lokalu i dodają mu ciepłego, domowego charakteru. Tak samo jak drewniane okna, stoły i przemiła obsługa. Wpadłyśmy tylko na smoothie bo wiedziałyśmy, że tym razem lunch będzie w innym lokalu, ale nasze malinowo-kokosowe napoje były bajeczne i na pewno kolejnym razem wrócę tam na coś większego bo lokal i atmosfera i to co widziałam w menu absolutnie mnie uwiodło.
Je Sus
Jednak głównym kulinarnym miejscem o którym słyszałam już legendy było jedne z najważniejszych miejsc na wegańskiej mapie Poznania. O Je Susie słyszałam dużo i jeszcze więcej dobrego i nie mogłam przepuścić okazji żeby zobaczyć jak jest naprawdę. Szukałyśmy trochę tego lokalu, potem udało się nam go nawet minąć by na końcu szczęśliwie jednak do niego trafić. Jest mało takich miejsc w których przekraczasz wejście, ktoś cię wita i od razu czujesz się dobrze. Trafiłyśmy jeszcze z Agą na porę w której akurat odbywała się jakaś wielka rodzinna uroczystość, więc przy jednym stole byli goście, dzieci i dwa psy. Obok siedziała parka hipsterów, a my popijałyśmy jakieś offowe piwo z lokalnego browaru, które podane w zielonej, wielkiej kapslowanej butelce idealnie stylistycznie komponowało się z wystrojem lokalu. Szybko się zorientowałam, że do tego lokalu przychodzą wszyscy. Wiecie już że urzeka mnie PRL i właśnie w takiej stylistyce utrzymane jest to miejsce. Dodatkowo wielkie czarno białe zdjęcie uroczego sutka, które mam vis a vis więc co chwile na nie zerkam i stwierdzam, że taka fota zdecydowanie ożywiłaby nasze mieszkanie. Jako uzupełnienie wystroju w lokalu znajduje się kilka figurek Maryji i Jezusa. Nikt tu jednak z nikogo nie kpi, a atmosfera w lokalu jest wyjątkowo sympatyczna. Nie ma menu, więc gdy podchodzi do stolika wysoki brodaty pan, już po kilku słowach wiem, że jest właścicielem lokalu. Spokojnym, wesołym ale i konkretnym tonem opowiada o tym co mają w menu ( które zmienia się codziennie, w zależności od pory dnia, roku czy sezonowości produktów). Piotr bo o nim mowa razem z Eweliną stworzyli miejsce absolutnie domowe i magiczne, a dowiaduje się o tym od razu gdy tylko na stół wjeżdża zupa Agi i mój bajecznie kolorowy omlet z tofu z chlebem który już nie pamiętam teraz czy wypiekają sami czy zaopatrują się u lokalnych dostawców, ale był idealnym dopełnieniem omletu. Muszę przyznać, że pierwszy raz omlet z tofu przebił ten jajeczny i to po wielokroć. Piotr, widząc tylko jak biegam po lokalu z telefonem, próbując uchwycić coś na bloga stwierdził: ”AAA, blogerka, czyli jesz zimne”:) Wyszłyśmy najedzone, szczęśliwe i absolutnie zrelaksowane. Już się nie mogę doczekać aż wrócę tam ponownie i lepszym aparatem uwiecznię dla was to absolutnie wyjątkowe na gastromapie miejsce. Zostawicie tam nie tylko napiwki, ale absolutnie kawał serducha.