Gdzie warto zjeść w Kalifornii.
To już moja mała tradycja, że będąc w nowym miejscu w obojętnie jakim kraju robię sobie mapę gastronomicznych miejsc w których można fajnie i ładnie wegetariańsko zjeść. W Kalifornii złożyło się nawet tak, że przez miesiąc byłam weganką, stąd też wszystkie dania i jedzenie które zobaczycie będzie wegańskie. Każdy po powrocie zadawał mi jedno pytanie: no to co ty tam w ogóle jadłaś?
Więc gdy wracam do tego czasu, gdy przez miesiąc nie jadłam żadnych produktów pochodzenia zwierzęcego, jajek, nabiału to jedyne jakie wspomnienia smakowe jakie do mnie z tego czasu wracają to to, jak większość z tych dań świetnie i niebanalnie smakowała. Gdy zamykam oczy i przypominam sobie z czym głównie smakowo kojarzy mi się ten miesięczny pobyt w Kali to zdecydowanie soczyste guacamole, tacosy, dużo różnych fasolek, pachnącej zielonej kolendry, dojrzałych papaji, świetnie wypieczonych bajgli, masła orzechowego które samemu można sobie zmiksować z orzechów w sklepach. Faktem jest też to, że w Kalifornii nie ma zupełnie problemu ze zjedzeniem wegańskich posiłków, czy kupieniem produktów albo półproduktów pochodzenia roślinnego. Zwariowałam gdy po wejściu do jednego ze sklepów spożywczych zobaczyłam rzędy lodówek z dziesiątkami sałat, sałatek, owoców, tofu i innych wegańskich rewelacji. Zrobiłam w tym jednym miejscu shopping życia, wyjeżdzając z wózkiem wypełnionym idealnymi owocami i warzywami.
Zabieram was zatem w moją krótka kulinarną przygodę po wegańskich lokalach w Kali:
1. Mexykańskie tacosy
W tym miejscu zaczęła się moja wegańska przygoda z meksykańskim jedzeniem. Pojechaliśmy tam pierwszego dnia po przylocie i wracaliśmy jeszcze parę razy. Prowadzony przez rdzennego Meksykanina, który przywiózł ze sobą swoje rewelacyjne smaki i na wzgórzach Palos Verdes serwuje je w swoim lokalu wszystkim spragnionych tych mocnych gastronomicznych wrażeń. Lokal niepozorny, utrzymany w tonacji czerwonych siedzeń, skórzanych klimatów i flag amerykańskich powtykanych na stolikach w każdą doniczkę. Ale co tam lokal przypominający bistro, kiedy mowa o TACO! Mały pszenny placek, dwa rodzaje fasolki, pomidory pokrojone w drobną kosteczkę, ostra cebulka, posiekana aromatyczna kolendra i obowiązkowo duża porcja guacamole. Do tego sos szefa kuchni( jedynie ja wybierałam wersję łagodną, ale mieli taki sos-ogień że samo spróbowanie opuszkiem palca spowodowało, że kaszlałam parę dobrych minut). Najlepiej zabrać ze sobą jedzenie na wynos, wsiąść jeszcze w samochód i pojechać kilometr dalej zjeść z widokiem na ocean i latarnię stojąca na skraju klifu.
2. Fala bar w Venice http://www.falabar.com/#100vegan
Jeśli obecnie tęsknie za jakimiś smakami to zdecydowanie z tego lokalu z Venice i nie mogę się doczekać aż tam wrócę i zamówię kilka specjałów od nich. Co mnie tam tak urzekło? To maleńki bar z 2 miejscami siedzącymi w lokalu i 4 na zewnątrz. Organiczny, wegański. Na ścianach jasne przesłanie lokalu `’ NO FAKE SH***” Jest świeże, mocno doprawione i ciekawe opcje w menu, które jest na tyle obszerne że są tam burgery ze świeżym avocado i kiszoną kapustą czy moje ulubione obłędne frytki z batatów z wegańskim majonezowym sosem i przyprawami. Absolutnym faworytem były też falafele w 3 różnych wersjach ( słodkie, pikantne, chrupkie i klasyczne )oraz tyleż samo wersji dodatków. Do tego kasza, avocado, tahini, kiełki i różne sałatki w komplecie. Dodatkowo na plus młoda, wyluzowana tańcząca obsługa w komplecie i nielimitowana bezpłatna woda z cytryną (kiedy ta nasza Polska gastronomia się nauczy tego, żeby podawać ją w lokalach bezpłatnie?:). Generalnie świetne smaki, fajowy zielony energetyczny lokal. Zanim zejdziecie na bajeczne plaże w Venice naprawdę warto się tam wybrać.
3. Cafe Gratitude http://cafegratitude.com
Położona w Los Angeles najładniejsza i najbardziej bajerancka restauracja w jakiej byłam podczas pobytu. Oczywiście w 100% organiczna, wegańska i z niesamowitym wystrojem. Wchodzisz do tego lokalu i od razu poraża cię estetyczny wymiar tego miejsca. Wysmakowane, jasne przyjazne miejsce. Obsługa prowadzi cię do stolika, siadasz dostajesz do ręki menu z którego sama nie będziesz wiedziała co wybrać bo tyle rzeczy mają u siebie, że na widok każdego z nich cieknie ci ślinka. Ale to jeszcze nie koniec bo zamuruje cię dopiero wtedy gdy obsługa zapyta cię żebyś zastanowiła się za co dziś jesteś wdzięczna i jakie masz powody do wdzięczności. Bo trafiasz oto do takiego miejsca, w którym celebruje się nie tylko posiłki i życie (stąd w 100% wegańskie menu, celebrujemy bowiem każde życie) ale w którym docenia się chwilę i szuka się powodów, by chociaż przez chwilę zatrzymać się i zastanowić się za co jesteśmy w życiu wdzięczni. Naiwność? Przecież w dzisiejszych czasach wszystko się zdobywa, albo się nam należy. Wdzięczność to archaizm, który niewielu ludzi rozumie. Więc może jak niektórzy twierdzą Cafe Gratitude to sprytny chwyt marketingowy, ale ja będąc u nich byłam przede wszystkim wdzięczna za pyszny posiłek, który mi zaserwowali. Pieczona na miejscu z razowej mąki buła, do tego pyszny kotlet i zapiekane bataty. Raj!
4. Sage Vegan Bistro
Zajechaliśmy tam chwilę przed samym wyjazdem i bardzo mnie cieszy że tak się stało, bo dzięki temu miałam okazję być w jednym ze wspaniałych lokali. Nie siedzieliśmy w środku, mimo, że wystrój powalał. Wielkie jasne okna, drewniane stoły, świetnie zaprojektowany bar wokół którego kręciła się uśmiechnięta zagadująca luźno obsługa. Pośrodku lokalu zaraz przy wejściu wita gości wielka mosiężna wanna pełniąca rolę pojemnej doniczki.
Co warto tam spróbować? My zamówiliśmy obłędne różyczki z kalafiora w cieście, do złudzenia przypominające kurczaka. Tradycyjnie frytki z batatów (na punkcie których zwariowałam i zamawiałam je przy każdej nadażającej się okazji) i tortille z dodatkami oraz panierowanym wcześniej wspomnianym kalafiorem i wypełnione warzywami. Jedzenie nieziemsko dobre i obsługa również. W ogóle ciekawe jest to, że przez cały pobyt tam nie spotkałam żadnej osoby w lokalach która byłaby niegrzeczna czy niemiła. Może to kwestia kulturowa?
5. Happy Veggie
Jeśli lubicie wylansowane, błyszczące, industrialne i lśniące hipsterskimi klimatami miejsca (ja tam takie bardzo lubię) to ten lokal… absolutnie taki nie jest. Położony zaraz przy wylocie z Redondo Beach, z wyglądu raczej przypomina poczciwe bistro o azjatyckim klimacie niż lansiarską knajpę. Jeśli nie przyprowadzi cię ktoś znajomy tam, to są małe szanse że lokal zwabi cię swoim wyglądem z ulicy. Swojsko, czysto ale wystrój kompletnie nijaki i zwyczajny. Myślisz sobie, ok jestem w zwykłej azjatyckiej knajpce do momentu aż na twój stolik wjeżdzają dania które wcześniej zamówiłaś. Wiosenne Spring rollsy z makaronem ryżowym, kolendrą, tofu do złudzenia przypominające kształtem, wyglądem i smakiem krewetkę, warzywami podane z sosem z orzeszków ziemnych wymieszanych z tahini. Obłęd? To poczekaj aż zamówisz Mongolian Chicken z ryżem i warzywa w sosie sojowo-jakimśtam. Tofu przyrządzone tak i doprawione, że masz wrażenie że jesteś w chińskiej knajpce i wcinasz kuraka. Ja tego oporu nie mogłam przełamać przez dobre kilkanaście minut, raz za razem pytając i upewniając się czy aby na pewno jesteśmy w wegańskim miejscu. Do tego idealnie przygotowane warzywa i strączki. Gdy wróciliśmy kolejny raz na tapetę wjechało kilka kolejnych dań, łącznie z zupą z chińskimi pierożkami. Wrażenia smakowe zostawały jednak ciągle takie jak za pierwszym razem: niebanalne połączenia, świeże smaki i przyprawy zarezerwowane w mojej pamięci dla mięsnych aspektów kuchni.
Co jeszcze da się zjeść wegańskiego w Cali? w zasadzie wszystko co się samemu przygotuje:) tu ograniczeniem jest tylko twoja wyobraźnia i poziom kulinarnych umiejętności. Większość posiłków wbrew pozorom jedliśmy w domu (bądzmy ze sobą szczerzy Kalifornia to nie jest najtańsze miejsce do życia) przygotowując je na bazie ryżu, fasoli, grzybów, warzyw i avocado. Królowały oczywiście owoce jak papaja, mango, arbuz czy melon. Ja namiętnie pochłaniałam każdą ilość bakalii która tylko znalazła się w moim pobliżu. Smakowało mi wszystko czego spróbowałam i jedno z dań jak zwykła, znienawidzona przeze mnie w dzieciństwie owsianka (podziękuję tu panią przedszkolankom , które nakładały tą breję wielką aluminiową chochlą i zostawiały na talerzu niczym rozgniecioną kupkę) to w odróżnieniu owsianka która nauczyłam się jeść w Cali na mleku migdałowym, z mrożonymi owocami i posypką ze świeżych na zawsze już weszła do mojego menu. Jedyne co sobie przypominam, gdzie powiedziałam basta to w momencie kiedy na kempingu w ramach obiadu dostałam zblendowaną czarną fasolę zmieloną w jedną całość w puszce aluminiowej:) uważam że jak na miesiąc kulinarnych eksperymentów to i tak mało:)