Rowerowy Trip wybrzeżem Kalifornii!
Wspominałam już parę razy w ostatnich postach, że wybraliśmy się w małą podróż wielkim wybrzeżem na sportowych jednośladach.
Prawda była taka, że na początku wcale się do tego nie rwałam. Konrad próbował mnie namówić dobre dwa tygodnie by na nie wsiąść i pojechać przed siebie , ale ja spanikowana ciągle odmawiałam. Jeździć na rowerze umiem, czemu więc się opierałam?
Do tej pory wszystko na czym jeździłam to wszelakie rowery górskie (najlepiej z pojemnym koszyczkiem do którego można wrzucić zakupy) tudzież jakieś rowerowe miejskie ciężkie jak cholera cuda, najlepiej w pastelowych odcieniach i obowiązkowym koszyczkiem w którym są nieodzowne bukiety kwiatów. W dodatku żaden z nich nie kosztował majątku.
Z pożyczonymi na wyprawę rowerami Specialized było zupełnie inaczej. Te lekkie, sportowe cuda wartości niejednego używanego samochodu lekko mnie przerażały. Bałam się, że tą sportową szosą nie będę potrafiła jeździć (kierownica i hamulce są ułożone inaczej, opony mają około 1,5 cm szerokości, cały rower nie waży więcej niż 10 kg, przez co jest super lekki, ale zupełnie inaczej wchodzi się w zakręty, czy jeździ przez piaszczysty teren. No i najważniejsza kwestia: czyli ciało jest inaczej ułożone niż w tradycyjnym rowerze. Gdy już jednak pokona się te bariery to jedyne co pozostaje to cieszyć się z jazdy i jechać coraz dalej.
Zrobiliśmy tego dnia ponad 60 km na tych rowerowych procach i nawet tego nie poczuliśmy, a następnego dnia byliśmy normalnie pobiegać. Ciężko po takiej przejażdzce na nich, przestawić się na tradycyjny górski rower, czy o miejskim już nie wspominając. W każdym bądź razie te sportowe rowerowe cacuszka zapewniły mi masę niesamowitych wspomnień i niezapomniane przez wszystko co zobaczyłam poczucie wolności.
Zaczęliśmy nasz rowerowy trip od Redondo Beach. Redondo nie jest tak rozrywkowe jak Venice, jest raczej spokojnym, zadbanym miastem z niesamowitymi wzgórzami z których rozciąga się świetna panorama na ocean. Ma natomiast (i wszystkie miejscowości które udało nam się tego dnia odwiedzić) niesamowite ścieżki rowerowe (jedna nad oceanem, druga na mieście przy ulicy z świetnym widokiem na ocean) przez co czujesz się jak jedna z postaci serialu Słonecznego Patrolu, kiedy mijasz swoim rozpędzonym rowerem kolejne budki z ratownikami przy oceanie. Ma też świetne drewniane molo, z milionem stoisk, kolorowych lampek i neonów, chińskie jedzenie (w tym masę miejsc gdzie można zjeść owoce morza i ryby, ale tego na moim wegetariańskim blogu akurat nie pochwalam:) tu kwitnie życie towarzyskie Redondo, a widok z mola na ocean zapiera dech. Zresztą jakby tego było mało, z tego samego molo można podziwiać i przejść na przystań jachtową, zatokę ( w której żyją na wolności urocze foki!) i podziwiać próbujących swoich sił na paddle… coś tam. (paddleboarding czyli SUP. przyp.red)
Z Redondo ścieżka prowadzi przez miasto między niesamowitymi muralami na fabryce (wielkie walenie, idealnie komponowały się z migającym w oddali oceanem) i nawet ta kolorowa ścieżka rowerowa komponowała się świetnie wśród migających nam z każdej strony murali i palm .
W tych okolicznościach po chwili jazdy docieramy do Hermosa Beach. Miasta surferów i tego co mnie lekko zszokowało, czyli zabudowy domów. Zrozumiałam co może znaczyć dom położony nad oceanem. Wyobrażasz sobie, że otwierasz drzwi i idziesz na plażę boso do Oceanu? Tak to wygląda w Hermosa. Zaraz przy ścieżce i promenadzie dla przechodniów ciągnie się szereg domów z centralnym widokiem na ocean i domami zamieszkanymi przez grupy surferów, którzy wychodzą z nich boso z deskami pod pachą i biegną prosto do oceanu.To także miasto w którym jak masz odrobinę szczęścia spotkasz najsłodszy skondensowany ładunek świata: czyli kilka buldożków jadących na wielkiej deskorolce równo w rzędzie. Mają swój profil na instagramie, stąd też wiemy,że rosną kolejne gwiazdy internetu.
Mówiłam, że w Hermosa widzieliśmy dużo surferów? Kolejne miasto na mapie czyli słynne Manhattan Beach bije je na głowę. Podobno najlepsze fale w okolicy. My podziwialiśmy efekty z olbrzymiego molo i wracając o zachodzie słońca z naszej rowerowej podróży siedliśmy na rozgrzanych wielkich skałach podziwiając kilkudziesięciu surferów, którzy mimo zachodzącego słońca ciągle w pięknym stylu walczyli o fale.To musi być piękne uczucie złapać taką rozpędzoną falę i patrząc na nich oczywiście zaczęła w głowie mi kiełkować myśl, że kiedyś będzie trzeba tego spróbować. Manhattan Beach to jednak nie tylko surferzy i plaże na których roi się od miejsc do gry w plażową siatkę. To jedno z najdroższych miejsc do życia w Kalifornii i widać to przede wszystkim po niesamowitych, architektonicznych detalach domów od których dostaje się lekkiego zawrotu głowy. Warto zwolnić tam, żeby nacieszyć oczy i posnuć w głowie plany na przyszłość (ceny zaczynają się od kilku milionów dolarów:))
Stamtąd już tylko kilkanaście kilometrów dzieli was od mojego ulubionego miasta czyli Venice o którym pisałam tutaj www. Poznacie je od razu po kolorowych graffiti na każdym kroku, ulicznych artystach próbujących sprzedać wszystko co mają i niesamowitej promenadzie. Ja proponuję wam zjechać z tej głównej ulicznej aorty miasta i przekąsić coś w jednym z moich ulubionych miejsc w Kali gdzie jedliśmy za każdym razem kiedy byliśmy w okolicy czyli Fala bar. Może nie jest imponujących rozmiarów, ale wegańskie i organiczne jedzenie które u siebie serwują ciągle śni mi się po nocach, a na myśl o ich smażonych frytkach z batatów z wegańskim majonezem dostaję po prostu ślinotoku:)
Z Venice jest już tylko parę przyjemnych kilometrów do jego siostrzanej miejscowości Santa Monica. To szalone miasto w pierwszym momencie mnie przeraziło, bo ilość turystów i hałasów jest tam porażająca, ale gdy się już przywyknie do tej kakofonii kolorów, dzwięków i świateł wynurza się z tego piękny obrazek. Z czym głównie kojarzy się Santa Monica? z diabelskim młynem kręcącym się wesoło z daleka na tle oceanu. Policjantami patrolującymi plażę na koniach i chętnie pozującymi do zdjęć. Amatorami akrobatyki chodzącymi na linie, skoczkach i amatorach, którzy próbowali swoich sił na tym urządzonym na powietrzu terenie i siłowni. My załapaliśmy się nawet na koncert na plaży przy powoli zachodzącym słońcu.
Trasa oczywiście nie kończy się na Santa Monica, ale nam wtedy kończył się czas. Tak to jest jak w podróż wybierze się dwóch fotografów, co wszystko po drodze muszą uwiecznić i zajść do wegańskich miejsc. Trasa była jednak na tyle rewelacyjna, że chciałoby się, żeby nie miała końca i by jechać w nią wciąż w tą słoneczną kalifornijską nieskończoność:)