_KAM2551125.jpeg

 

Fotografująca wszystko wokół. Wegetarianka.Kociara.Biegająca za wszystkim co warte uwagi.

Uzależniona od adrenaliny, pozytywnych wrażeń i wszelkich estetycznych doznań.

Los Angeles

Los Angeles

Tym razem nie będzie najbardziej charakterystycznych znaków LA czyli zdjęć ze słynnymi gwiazdami na chodniku z aleji Gwiazd. Będzie trochę mniej tendencyjnie bo przyznam, że turystami byliśmy tam nietypowymi. Oczywiście w Los Angeles zaczęła się i skończyła nasza kalifornijska przygoda bo tam lądował nasz dwupoziomowy samolot. Nigdy w życiu nie byłam na tak wielkim lotnisku i ilość terminali jest tam dość porażająca ( tym bardziej jak najbliżej Szczecina jest maleńkie lotnisko w Goleniowie, gdzie startuje jeden samolot i jest przy tym kalifornijskim, maleńkim, rozkosznym słodziakiem lotniczym).

Tak więc do LA jechaliśmy parę razy. Pierwsza dłuższa wyprawa była w pierwszym tygodniu pobytu w Cali, kiedy umówieni na mały reportaż o Kalifornii dla szczecińskiego magazynu MM Trendy pojechaliśmy zwiedzić najsłynniejsze wzgórze świata czyli wielkie napisy Hollywoodu. Te najbardziej znane napisy świata przyciągają turystów z całego świata jak magnes. Wysokie na 14 metrów i długie na 110 metrów są najbardziej charakterystycznymi znakami Los Angeles. Podobno jakiś czas temu pojawił się pomysł by wzgórze na którym stoją przeznaczyć pod prywatne inwestycje i wybudować tam ekskluzywne hotele, ale ekipa aktorów z Hollywood z Tomem Hanksem i Arnoldem na czele wykupiła ten teren za bagatela 12 milionów i przez kolejne lata turyści mogą spać spokojnie.

Pamiętam ten dzień bo gdy jechaliśmy samochodem wręcz nie mogłam się doczekać tego momentu. To w sumie zadziwiające jak symbole kulturowe mają duże znaczenie dla naszej świadomości, ale fakt, że zaraz zobaczę ten jeden z największych i najbardziej charakterystycznych znaków LA miał dla mnie w tym momencie wielkie znaczenie. Lubimy takie rzeczy, lubimy symbole powiązane z dużymi miastami. Jak Paryż to koniecznie wieża Eiffel'a, jak Stany Zjednoczone to chcemy zobaczyć statuę wolności czy w Chinach wielki mur (na którym obiecałam sobie apropos że kiedyś będę ). Każdy z nas ma taką listę miejsc i znaków powiązanych z danym miejscem. Dla mnie w Los Angeles takim miejscem były te kilka białych liter symbolizujące pewien etap w hollywoodzkim kinie i kulturze.

Po godzinie przedzierając się w korkach na kilka pasów autostrady dotarliśmy w pełnym słońcu do tego miasta aniołów. Wysiadamy z samochodu i fala gorąca która nas uderzyła, szybko przypomniała mi że nie jesteśmy już nad oceanem. Pierwsze zaskoczenie? Że owiany tak wielką sławą znak jest…. Tak cholernie daleko. Żeby zobaczyć cokolwiek musieliśmy wspinać się na kolejne wzgórza przez jakieś pół godziny, tylko po to, żeby zobaczyć… jak jeszcze daleko od niego jesteśmy:) No nic nie zostaje nic innego jak wrócić tam za jakiś czas i być o tyle mądrzejszą, żeby następnym razem zabrać ze sobą drona i podziwiać wszystko z innej, bliższej perspektywy.

Na szczęście na wzgórzu znajduje się Obserwatorium Gryffith'a z którego nie dość, że bez problemu dostrzeżemy słynny  znak Hollywood, to też absolutnie genialną panoramę Los Angeles. Widok bezcenny i sam budynek też wygląda ciekawie. Białe kopuły obserwatorium, olbrzymia przestrzeń, teleskopy!

 

Drugie podejście do LA i wizyta była już w ogóle mało kalifornijska:) Wybraliśmy się bowiem do

Muzeum Historii Naturalnej w Los Angeles. https://www.nhm.org/site/

Jeśli planujecie wizytę tam to zarezerwujcie spokojnie kilka godzin bo tyle trzeba żeby zobaczyć to miejsce. Za jedyne 22 dolary możecie zobaczyć tysiące eksponatów, od wymarłych mamutów i dinozaurów po te gatunki które udało się unicestwić ludziom pod koniec XiX i XX wieku, prezentowane w niesamowicie realistycznie zaaranżowanych warunkach w jakich żyły. Kawał natury i historii, który absolutnie warto zobaczyć. Na zewnątrz muzeum rozczulił mnie ogródek, który był częścią ekspozycji, z prawdziwymi “eksponatami” czyli wyhodowanymi ekologicznymi warzywami i owocami, które przyzwyczajona jestem, że oglądam w działkowym ogródku mamy:)

 

Kolejnym razem wybraliśmy się do LA w zupełnie innych okolicznościach. Przeczytałam o jednej dzielnicy jeszcze będąc w Polsce i miałam wielką nadzieję, że uda mi się tam być. Chodzi mianowicie o

Arts District

czyli najbardziej artystyczną cześć miasta. Dzielnica ta począwszy od lat 70 tych kiedy pierwsi znani artyści zaczęli ją zamieszkiwać zaczęła przeistaczać się z industrialnej, niebezpiecznej i słabo zamieszkanej części miasta w jedną z najbardziej pożądanych części miasta. W kolejnych latach oprócz muzyków, zaczęli tu adaptować przestrzenie pod sztukę i teatr aktorzy, reżyserowie i wszelkiego rodzaju artyści, zamieniając tą przestrzeń w jeden, wielki artystyczny rejon wypełniony na każdym rogu teatrami, studiami nagrań i galeriami sztuki.

Każdy fragment zdominowany jest przez artystów, nam udało się pochodzić i złapać trochę tego fantastycznego klimatu.Jedna z galerii,połączona z warzelnią piwa, miała w tym czasie niesamowitą wystawę prac i grafiki poprzeplataną wystawą zdjęć.Zresztą ilość graffiti na ulicach miast, najlepszego jakiego w życiu widziałam dobitnie świadczy o charakterze tego miejsca.Chodzćie ze mną na małą podróż po tej kolorowej części miasta, która odbylismy uzbrojeni w ten słoneczny dzień w kubek mrożonej latte i aparaty.


 

El país Grande Del Sur

El país Grande Del Sur

Rodeo Drive

Rodeo Drive