Czasami jak słucham górskich opowieści, i pisząc to nie mam na myśli asów polskiego himalaizmu którzy wyruszają na ośmiotysięczniki, a ludzi takich jak ja (co owszem, kochają góry, ale nie znają ich jakoś szczególnie dobrze), to mam wrażenie że w górach liczą się tylko te momenty kiedy wchodzi się na szczyt. Jakby sama droga w jego kierunku była mniej wartościowa, a najważniejszy był ten moment kiedy na szczycie góry można sobie strzelić obowiązkowe selfie. Tymczasem dla mnie jedna z najcenniejszych tras tego zakopiańskiego tripu, była właśnie zupełnie niezwiązana ze zdobyciem czegokolwiek a wiązała się z poczuciem absolutnej ciszy, przestrzeni i odbiorem piękna krajobrazu tatrzańskiego przeniesionego niczym z kosmicznej scenerii.