Mój pierwszy szczyt zimą
Pisząc tego posta zaglądam na zewnątrz przez szeroko otwarte okno w mieszkaniu. Wieje lekki wiaterek, patrzę z łóżka jak powoli kołysze zasłony w salonie, a kot przeciąga się leniwie w słońcu po podłodze. Są momenty kiedy jest mi tak gorąco, że myślę sobie, że fajnie by było jakby się trochę ochłodziło.
Potem przypominam sobie ten moment który z perspektywy trzech miesięcy wydaje się zupełnie odległy i nierealny. Co najdziwniejsze tych momentów nie dzielą wcale lata, to zaledwie nieco ponad dwa miesiące. Wiem, trochę minęło od naszego wyjazdu, za oknem już w pełni wiosna, temperatury w zasadzie przypominają te letnie a ja chcę wam przybliżyć te chwile, które towarzyszyły nam przez tydzień w górach. Dlaczego? Bo to było coś zupełnie poza tym czego do tej pory doświadczyłam i przeżycie z trochę innego wymiaru. Nie chodzi tylko o pierwsze wejście na jakiś szczyt w polskich górach i nie oszukuję siebie, że to było coś wybitnego czy trudnego, bo nie było. Dla mnie natomiast był to kamień milowy w tym do czego jestem w stanie się zmusić i warunki, które da się przetrzymać przez kilka godzin, jeśli przed oczami ma się inny, większy cel. Owszem, zaraz się znajdzie grono ludzi, którzy stwierdzą, że co znaczą Karkonosze zimą, ale przypominam, że każdy od czegoś zaczynał. Moja zimowa przygoda z górami zaczęła się właśnie w zimowym paśmie naszych przepięknych Karkonoszy i mimo, że mam w sobie głęboką nadzieję, że uda nam się tam nie raz jeszcze wrócić, to pokładam jeszcze większą nadzieję, że to nie będą jedyne góry, które będę miała szansę zobaczyć i podziwiać ze szczytu zimą.
Wybraliśmy Karkonosze z prostego powodu: ani nasza kondycja ani nasze umiejętności nie pozwalały nam na wybranie innego kierunku. Wiedzieliśmy też, że mimo, że szczyty tutaj nie wznoszą się na takie wysokości jak w Tatrach, to nie wolno lekceważyć żadnego wyjścia w nie, bo to bywa po prostu niebezpieczne. Nie wiedziałam jednak o lawinach silnych do tego stopnia że ginęli w nich ludzie ( jak ta najbardziej dramatyczna w 1968 kiedy w Białym Jarze schodząca lawina porwała z całą swoją niszczycielską siłą ponad 20 osób) o tym dowiedziałam się już w drodze w góry.
Wiedzieliśmy też że będziemy potrzebować specjalnych, stabilnych i nie przepuszczających wody i śniegu , butów, kijków trekkingowych, które miały nam ułatwić chodzenie i stabilizować pracę ciała, potężnych plecaków w których nieśliśmy wszystko do schroniska czy odpowiedniej zimowej odzieży. Rozsądek podpowiadał że muszą to być co najmniej dwie warstwy: jedna blisko przy ciele, czyli po prostu odzież termiczna i na to dodatkowe dwie, które chroniły od mrozu i zimna. Zdecydowanie miały od czego ponieważ w tych dniach przez Polskę przetoczył się chłodny front powietrza, który przyniósł zdecydowanie arktyczny powiew powietrza. Gdy dojechaliśmy tego dnia do Karpacza było około - 15 stopni i po przekroczeniu terenu Parku krajobrazowego, gdy mozolnie podchodziliśmy z naszymi ciężkimi plecakami do schroniska, robiło się coraz chłodniej. Tak jak wspominałam wam w ostatnim poście na temat schronisk Samotnia w moim sercu już zawsze będzie zajmować szczególne miejsce. Spędziliśmy tam kilka magicznych dni zupełnie oderwani od rzeczywistości, za to z każdej strony zachłannie patrzący na góry. Schronisko jest tak bajecznie usytuowane i położone, że nie dziwi mnie w ogóle opinia, że to jedno z najbardziej urokliwych miejsc w Polsce. To właśnie stamtąd dzień później rozpoczęliśmy swoją zimową wędrówkę na Śnieżkę. Nie mieliśmy do pokonania długiego dystansu, wstaliśmy rano, zjedliśmy śniadanie (wegetariańskie a jak!) i wyruszyliśmy spokojnym krokiem koło 8 rano. Wiedzieliśmy, że mamy przed sobą, długi słoneczny dzień, aczkolwiek na mocnym minusie (w okolicy Samotni temperatury oscylowały w granicy - 15 stopni, ale późniejsze wydarzenia pokazały jak pogoda w górach może się zmienić w ciągu jednego dnia). Szlak prowadzący do Śnieżki z Samotni to szeroka, bardzo przystępna droga, którą nawet zimą idzie się bardzo przyjemnie. Po kilkunastu minutach mijamy okolice Strzechy Akademickiej, w której koniecznie musicie zatrzymać się podczas powrotu na pierogi z kapustą i grzybami.
Owszem, śnieg co chwilę padał, bywały momenty, kiedy nogi zapadały nam się głębiej w śniegu, jednak ten odcinek drogi uważam za najbardziej relaksujący z całego odcinka. Na szlaku minęło nas może kilka osób, więc tym bardziej doceniałam ciszę która biła z tych oblodzonych, śnieżnych olbrzymów. Im szliśmy wyżej tym schronisko i staw, stopniowo znikały nam z oczu. Przyszło mi nawet do głowy, że po co założyłam na siebie tyle warstw, że przecież jest ciepło i że wygłupiłam się z tymi polarami. Rozebrałam się zostając tylko w jednym i kurtce zimowej a resztę schowałam do plecaka, stwierdzając, że zdecydowanie ludzie przesadzają z tym, że w górach należy ubierać się ciepło.
Szliśmy równym krokiem, zatrzymując się co jakiś czas na zdjęcia, świeciło słońce, było mroźnie, ale praktycznie bezwietrznie. Obserwowaliśmy jak zmienia się krajobraz po drodze, jak znika stopniowo roślinność, ustępując bezkresnej przestrzeni przysypanej z każdej strony śniegiem. Poraziło mnie zupełnie piękno zamrożonej natury i śnieżna oaza, która się przede mną roztaczała.
Nie wiem w którym momencie krajobraz z przyjaznej, śnieżnej, bajkowej Narnii zaczął przypominać ten z warunków jak na księżycu. Po drodze coraz mniej roślinności, tylko śnieg i wystające pojedyńcze drzewa, które po niesamowitych ilościach śniegu jakie nawiał na nie wiatr przypomniały postacie z bajek. Wyobraźnia pracowała coraz bardziej, a ja w mijanych kształtach po drodze zaczęłam upatrywać te, które podpowiadała mi wyobraźnia. Zaczęło wiać. Nie na tyle żeby było nieprzyjemnie, ale pomyślałam, że to jest dobry moment żeby jednak wyciągnąć te cieplejsze ciuchy z plecaka. W oddali widziałam już charakterystyczny spodek stacji Meteorologicznej który mówił że jeszcze tylko z godzinka i już będziemy na miejscu.
Im bardziej w drogę, tym wiać zaczynało na tyle że gdy zobaczyłam że niedaleko jest budynek Domu Śląskiego gdzie można się napić ciepłej herbaty i coś zjeść, to od razu przed wejściem na Śnieżkę zapragnęłam tam pobyć w cieple choć na pół godziny. Wiało już naprawdę paskudnie i było nieprzyjemnie. Nie na tyle, że człowiek czuje że jak się nie zacznie ruszać to za chwilę zamarznie (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że za niecałą godzinę zrozumiem co znaczy wiatr i zimno). Wtedy siedziałam jeszcze z kubkiem gorącej herbaty w rękach, patrząc z zachwytem na górę w tle. Niby nic takiego, Śnieżka ma 1606 m, ale zimą nabiera zdecydowanie arktycznego charakteru. Okazuje się, że ta niepozorna góra ma swój własny mikroklimat i w zimie tylko kilka dni bywa na niej słoneczne i bezwietrzne. Jak pewnie się domyślacie, ja nie miałam tego szczęścia. W dzień naszego wejścia gdy sprawdziliśmy temperaturę to na górze było - 25 stopni a wiatr wiał z prędkością nie wiem jaką, ale wiem, że urywało mi głowę.
Podejście pod tą górę zimą nie należy do najtrudniejszych:) Jest ślisko, są momenty kiedy bywa stromo i raczej nie proponuję trzymania się oblodzonych łańcuchów. Był po drodze co prawda moment, kiedy stwierdziłam, że może rozsądniej byłoby się wycofać i zawrócić, ale po chwili strachu, stwierdziłam, że największą przeszkodą są warunki pogodowe, które na górze rozpętały się już na dobre. Ten tydzień w Karkonoszach i chwile na szczytach gór zmieniły moje pojęcie zimna. Zdecydowanie rzadziej używam teraz słowa “zimno”. Do tej pory wszystkie góry na których miałam szczęście się znaleźć były w temperaturach które zdecydowanie były na plusie. Nie wyobrażałam sobie ( mimo, że tyle o górach czytałam) co oznacza słowo zimno, gdy zaczynają po 30 sekundach odmrażać się ręce gdy tylko zdejmujesz grube rękawiczki) gdy czujesz jak każdy fragment twarzy zaczyna ci zamarzać, że tylko zależy ci na tym by napić się czegoś ciepłego, co pomoże ci się rozgrzać, by zejść niżej gdzie po prostu jest cieplej. Nigdy wcześniej (ale jak miało się okazać, nie było to najbardziej ekstremalne przeżycie tego wyjazdu) nie rozumiałam co oznacza zimno. Na szczycie Śnieżki zrobiliśmy może kilka zdjęć, ja zdrętwiałymi placami z zimna nalewałam skulona przy ścianie Kapliczki Św. Wawrzyńca odrobinę herbaty i jedyne o czym myślałam to o tym, by jak najszybciej zejść gdzieś gdzie nie będzie tak wiać i gdzie będę słyszeć własne myśli. Nawet skok ze spadochronem nie wydawał mi się tak ekstremalny jak to przeżycie. Byłam jednocześnie podekscytowana, szczęśliwa, zmarznięta do szpiku kości i przeszczęśliwa, że jednak się nie wycofałam i miałam to jedno swoje moje małe zimowe zwycięstwo.
Wracaliśmy zmarznięci, miałam wrażenie że z tego zimna, zamarzło mi wszystko w nosie, a że palców to już do końca świata nie uda mi się wyprostować. Gdybym tego dnia miała zrobić ujęcie dronem z góry to widok byłby taki: szalejący i miotający wszędzie wiatr ze śniegiem i pośrodku tego na szczycie góry, wlepiona w jakąś ścianę moja mała postać, która próbuje wam relacjonować ten kawałek przepięknego zimowego świata. Siedziałam w kucki starając się sfotografować coś, czym później będę się mogła tu z wami podzielić.
Ostatnio na Kobietowo padły bardzo fajne słowa z ust prowadzącej, czyli za co chciałabyś sobie samej podziękować. Oczywiście gdy to usłyszałam, pomyślałam, jak? Sama mam sobie podziękować? Przecież nie mam za co. Umiemy dziękować innym, ale z myśleniem o sobie i podziękowaniu samej sobie z tym mamy problem. gdy dochodziłam do końcówki tego tekstu na blogu pomyślałam sobie, że dobrze że tego dnia nie wybrałam leżenia z książką pod kocem tylko wsiedliśmy w samochód i przejechaliśmy pół Polski po to by zimą stanąć na najwyższym szczycie Karkonoszy. Mimo zimna, mrozu, wiatru i tego, że na pewno wygodniej byłoby zrobić tysiące innych rzeczy.
Mimo, że szczyt niepozorny, to później ruszyliśmy na kolejny i jeszcze kolejny. Wiem, że wszystko ma skromne początki, ale jednocześnie mam olbrzymią nadzieję, że to dopiero początek tej górskiej przygody.
Zachęcam was do śledzenia Facebooka gdzie na biężąco staram się dzielić różnymi inspiracjami <3