Santa Monica
Jest piątek rano, za oknem jesień, która w tym roku postanowiła nas nie rozpieszczać. Jak policzyłam ilość słonecznych dni w październiku w Szczecinie to wyszła szałowa liczba czterech.
Nie ukrywam więc, że z wielką radością wracam do jednego z dni, kiedy wybraliśmy się w dłuższą podróż rowerami i jej finałem był właśnie pobyt w Santa Monica. Temperatura jakieś trzydzieści parę stopni, idealna pogoda, nagrzany, ciepły piasek, zupełnie bezchmurne niebo, lekki orzeźwiający wiaterek i szeroka plaża. W tle oczywiście najsłynniejszy symbol Santa Monica czyli kolorowy, kręcący się diabelski młyn, po którym można poznać to miasto z daleka.
Nie jest to najcichsza plaża, na molo z każdego stoiska bębni inny rodzaj muzyki, a tłumy które przybywają do Kali, żeby zobaczyć słynne buty Foresta Gumpa na molo dodają dodatkowych szczęśliwych i głośnych decybeli. Ten chaos wpasowuje się jednak idealnie w to zakręcone i kolorowe miejsce. Ma jednak swój charakter i ciężko go nie lubić. Plażę przecinają co chwila konne patrole, a policjanci chętnie pozują uśmiechnięci do zdjęć. Kto ma trochę więcej energii może spróbować swoich sił na siłowni która jest na powietrzu: nie brakuje tam linoskoczków, którzy z daleka wydają się unosić parę metrów nad ziemią, akrobatów którzy zręcznie przeskakują pomiędzy kolejnymi przeszkodami, czy ćwiczących jogę w najbardziej wymyślnych pozycjach. Panuje tam atmosfera luzu, aktywności i pozytywnego spokoju.
Patrząc na to wszystko, zostawiliśmy rowery na piasku i w tych okolicznościach powstały jedne z najładniejszych zdjęć jakie do tej pory miałam. Opalona skóra, piegi, radość wymalowana na twarzy, idealna przestrzeń i soczysto czerwone ponczo. Tak mało trzeba żeby szczęście było widać na każdej klatce.
Ponczo: H&M, Body Zara , Biżuteria Cropp, House.
Zdjęcia www.konradjakubowski.com