_KAM2551125.jpeg

 

Fotografująca wszystko wokół. Wegetarianka.Kociara.Biegająca za wszystkim co warte uwagi.

Uzależniona od adrenaliny, pozytywnych wrażeń i wszelkich estetycznych doznań.

Sky is no limit

Sky is no limit

Muszę zrobić małą przerwę od podróży na blogu po Kalifornii bo wydarzyła się dla mnie rzecz wielka i niesamowita i chcę się z wami nią podzielić, ale obiecuję, że do tematu Kali jeszcze wrócę na kilka postów:) Co się takiego wydarzyło? Dotknęłam nieba na wysokości czterech tysięcy metrów <3 Ale od początku.

Pierwszy był Ikar.  Według starożytnej, greckiej mitologii razem z ojcem Dedalem próbowali opuścić wyspę Kretę, ale że była pilnie strzeżona jedyne co mogli zrobić to wzbić się w powietrze. Dedal, jako doskonały rzemieślnik postanowił zbudować skrzydła by opuścić wyspę. Skonstruował je w taki sposób, że składały się głównie z piór i wosku, Ikar miał lecieć tak by z jednej strony nie lecieć za nisko by ich nie zamoczyć i z drugiej strony nie wzlatywać na tyle wysoko by nie roztopić wosku znajdującego się na piórach. Jak skończyła się ta historia wiedzą wszyscy. Ikar poleciał wprost do słońca i spadł. Stał się symbolem młodzieńczych, nieograniczonych marzeń i dotknął niemożliwego czyli… nieba.

Później trzeba było czekać aż do czasów Leonarda da Vinci i jego pomysłu na pierwszy spadochron, który opisał w “Kodeksie Atlantyckim” razem ze szkicami i planami na jego budowę. Później czekamy aż do 1797 kiedy  Andre Jacques Garnerin wzniósł się na wysokość 700 m balonem i na tej wysokości odciął kosz i udało mu się wylądować na prototypie spadochronu. Kolejne lata to ulepszenia w kwestii usztywnień, czaszy i samego spakowania go w przystępny sposób. Korzystają z niego głównie piloci samolotów, żołnierze i zawodowi skoczkowie.

Aż któregoś dnia ktoś wpada na genialny pomysł, żeby do doświadczonego skoczka podłączyć kogoś zupełnie niedoświadczonego, kto ma jedynie chłonąć widoki i tak otwiera się niebo dla niedoświadczonych, ale głodnych adrenaliny ludzi.

Marzyłam o tym od kilku lat. Serio, co urodziny odzywało się we mnie to marzenie by zatopić się na chwilę w chmurach. Jak budzik, aktywowało się co rok. I zawsze jak to w życiu bywa przesuwałam to na kolejny termin, licząc, że na kolejny rok się uda.

W tym postanowiłam, że nie będę nic przesuwać, że to co ważne ma się zadziać teraz, że to jedne z takich podstawowych marzeń, które zasługują na to by je wprowadzić w życie i zrealizować.

Wykupiłam więc skok w szkole http://www.skycamp.pl i umówiłam się na termin. W Poznaniu nie było już miejsc więc czekała nas trochę dłuższa podróż do Kazimierza Biskupiego. Na miejscu biały wielki namiot sferyczny w którym była cała baza strefy spadochronowej. Trochę nerwowego czekania, szybkie (wręcz bardzo szybkie szkolenie z moim najbardziej wyluzowanym instruktorem świata, przebranie się w strój do skoku i parę błyskawicznych słów do kamery kiedy z nerwów chichoczę jak nastolatka i mówię jeszcze szybciej niż zwykle. Chwilę później wejście do małego samolotu, gdzie siedzimy na drewnianych ławkach przyczepionych wzdłuż samolotu. Startujemy, a ja cieszę się lotem, uwielbiam latać, czymkolwiek i gdziekolwiek, byle być w powietrzu. Siedzę przy oknie, mam więc świetny widok na to co mnie zaraz będzie otaczać. Co chwilę mój intruktor pyta się czy wszystko w porządku, a gościu który ma kręcić film i robić zdjęcia wyłapuje co lepsze momenty. W samolocie cisza i skupienie, ci sami skoczkowie którzy w strefie ciągle rozmawiali i żartowali są teraz milczący i patrzą w okna. Każdy chłonie lot. Po chwili Kermit bo tak chce żeby zwracać się do niego (mój intruktor) przypina mnie mocno do siebie, dostaję też okulary w których zacznę widzieć wyraźnie dopiero po skoku. W samolocie jest piękne światło, to przez żaluzjowe metalowe drzwi. To świałlo i skupienie na twarzach skoczków trochę przywodziło mi na myśl sceny niczym z  “Helikopter w ogniu”  kiedy każdy pogrążony w swoich myślach czeka na to co przyniosą kolejne chwile. U nas oczywiście było o wiele mniej dramatycznie niż w filmie, ale ten moment, to światło powodowało jedynie, że w tym momencie chciałam zabrać im aparat i zrobić kilka klatek. Nie zdążyłam jednak o tym pomyśleć bo otworzyły się te harmonijkowe potężne drzwi samolotu i zrobił się tak niesamowity hałas w całym samolocie, że dotarło do mnie, że to zaraz.

Więc lecisz w samolocie, otwierają się drzwi i widzisz niebo. Dosłownie, masz wrażenie że jak wyciągniesz rękę to dotkniesz chmur bo otaczają cię z każdej strony. I wtedy poczułam jak serce mi bije dużo razy za szybko i jestem przerażona. Że może nie jest jeszcze za późno i jak powiem mojemu instruktrowi, że może jednak nie, że zostaniemy i ja sobie tylko popatrzę jak inni skaczą to usiądziemy gdzieś na boku i potem ładnie wylądujemy cało i bezpiecznie w samolocie.

Ale Kermit (hahaha, wiem jak to musi brzmieć jak to teraz pisze) mówi że zaraz skaczemy i nieubłaganie przesuwamy się w stronę otwartych drzwi, a ja poruszam się niczym zahipnotyzowana bezbronna kukiełka .Mówi tylko, żeby się uśmiechać i dobrze bawić a on się wszystkim zajmie… po czym jesteśmy już przy wyjściu i widzę tylko pod sobą niebieską otchłań nieba przeplecioną chmurami. To był absolutnie jeden z najbardziej decydujących momentów w życiu i świadomość, że w sumie czemu ja chcę wyskoczyć z tego pięknego bezpiecznego samolotu. Sekundę później robimy już małe salto do góry nogami i widzę ten sam samolot którym leciałam do góry nogami :) kolejne co pamiętam to absolutny bezkres najcudowniejszych chmur jakie w życiu widziałam i jeden z najlepszych widoków. Poprzedni strach który był jeszcze parę sekund temu zastępuję radość i szczęście tak wielkie że mam wrażenie że rozerwie mi z radości serducho. Kamerzysta macha do mnie a ja przesyłam buziaczki wszechświatowi na wysokości 4000 tysięcy metrów spadając w dół z dziką radością. Trwa to wszystko sekundy a ja myślę sobie o Ikarze, i o gościu który skoczył ze stratosfery i wcale się im nie dziwię.

To opadanie między chmurami wydaje mi się tak naturalne i tak potrzebne ,że zastanawiam się czemu czekałam całe życie żeby to zrobić i że powinnam to robić od lat i na pewno nie raz. Jest lodowate powietrze, wypełniam nim mocno płuca, mając wrażenie że da się ze sobą zabrać coś z nieba na pamiątkę. Jest tak niesamowity hałas, że mam wrażenie że tylko my przecinamy te spokojne powietrze z niesamowitym, pędzącym hukiem.

Po chwili otwiera się mały spadochron który podbija nas gwałtownie do góry i rozpędzony świat powoli cichnie. Zaczynamy opadać spokojnie a ja zamiast chmur, widzę już to co dzieje się na ziemi. Widok jak z samolotu, tylko że bez samolotu:)

Kermit pokazuje mi jak trzymać sterówki i po chwili robimy szałowe kółka jedno za drugim a mój błędnik i ja szaleję ze szczęścia. W tym momencie byłam tak pijana ze szczęścia że jedyne co mówiłam to “Ojaaaa” “Ojaaaak strasznie pięknie” i nie wiem czy udało mi się złożyć coś bardziej rozbudowanego. Mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone. Zbliżamy się do ziemi a ja nie wierzę, że to tak szybko. Jednak im bliżej ziemi się znajdujemy tym mój błędnik zaczyna wariować i wszystkie akrobacje które zrobiliśmy w powietrzu dają o sobie znać i przez chwilę jest mi naprawdę niedobrze. Kermit ląduje jednak gładko i profesjonalnie więc po chwili dochodzę do siebie.

Myślałam, że po skoku będę skakać do góry i wrzeszczeć z radości. Że będę nawijać o tym z prędkością światła, jakie to było niesamowite przeżycie. Zamiast tego czułam taki spokój w głowie i miałam wrażenie że w serduchu z nadmiaru wrażeń utworzyła mi się trzecia komora. Mimo, że próbuję wam to opisać najbardziej obrazowo, że pokaże wam zdjęcia to nie da się tego przekazać. To jedna z tych rzeczy które trzeba trzeba przeżyć żeby je zrozumieć. To jedna z tych rzeczy po których słowo niemożliwe mało dla ciebie znaczy, które otwiera głowę i serducho na zupełnie nowe doznania. Więc łapa do góry kto ze mną skacze następnym razem?:)

Wracając z Big Sur

Wracając z Big Sur

El país Grande Del Sur

El país Grande Del Sur