_KAM2551125.jpeg

 

Fotografująca wszystko wokół. Wegetarianka.Kociara.Biegająca za wszystkim co warte uwagi.

Uzależniona od adrenaliny, pozytywnych wrażeń i wszelkich estetycznych doznań.

Pierwszy trzytysiecznik!

Pierwszy trzytysiecznik!

Nie pamiętam kiedy dokładnie zaczęła się moja totalna zajawka na góry i od czego. Myślę, że wpadł mi w ręce jakiś artykuł, potem pewnie książka, potem na bank zobaczyłam jakiś film, a potem wpadłam ja. Po całości, jak śliwka w kompot. W głowie miałam tylko kolejne góry o których czytałam: Annapurna, Everest, Broad Peak, Himalaje. I te bliższe Europie i bardziej realne do osiągnięcia w przeciągu jakiegoś czasu jak: Gerlach, Mount Blanc, Kilimandżaro.

Pamiętam jak parę lat temu na jakiejś konferencji na której była Kinga Baranowska, jedna z najbardziej wybitnych polskich himalaistek, drobniutka blondynka mojej postury opowiadała nam jak sięgała często bez tlenu po Koronę Ziemi i z czym to się wiązało. I jak bardzo ta drobna kobieta przesunęła granicę czegoś takiego jak “nie da się i to niemożliwe”.

Zasypiałam więc ostatnio czytając historię największych i najwybitniejszych polskich himalaistów, wzruszająć się na ich przygodach. Przeżywając wraz z nimi ich spektakularne wejścia na szczyty i samotny koniec w górach. Wtedy też zamarzyłam o tym,  by powoli rok po roku stawiać stopy na wyższym szczycie. Bo w sumie dlaczego nie? Skoro można wejść wyżej i zobaczyć więcej czemu tego nie spróbować?

Paradoksalnie nienawidzę wbiegać pod jakiekolwiek górki. Nie, nie że nie lubię, to zdecydowanie za mało powiedziane. Zupełnie nie mogę przełamać tej bariery,  ale wchodzenie?  Wchodzenie i wspinanie to zupełnie inna sprawa.

Gdy więc Tomek www.tomaszjakubowski.com zapronował, żebyśmy będąc w Cali spróbowali wejść na jeden z wyższych szczytów w tym terenie, długo się nie zastanawiałam i wiedziałam, że oto stoję przed szansą spełnienia jednego z kilku marzeń na ten rok i byłam z tego powodu przeszczęśliwa.

Wiem, że niektórym Kalifornia kojarzy się głównie z pięknymi plażami nad oceanem i niebieskimi budkami ze słonecznego patrolu, ale oprócz tych najpopularniejszych miejsc ma również niesamowite i dużo mniej popularne góry ( w tym Mount Whitney z wysokością 4421 m n.p.m -czyli na razie kompletnie poza moim zasięgiem) ma niesamowicie piękne górskie tereny. W tym samym czasie kiedy my przygotowywaliśmy się do naszej wyprawy, zobaczyliśmy co dzieje się w Polsce i dramatycznymi kolejkami na Giewont i jeszcze gorszymi kolejkami na morskie oko, gdzie żeby przejechać się zapchaną do wszelkich granic bryczką turyści w kolejkach rozstawiali parawany, a umęczona na śmierć konie padały po drodze. Dramat.

Gdy więc dojechaliśmy na miejsce uderzyła mnie niesamowita cisza, która zresztą towarzyszyła nam przez większą część wspinaczki. Oprócz naszej 4 osobowej grupy spotkaliśmy łącznie może kilka osób. Magia. Czysta magia gór. Ale od początku.

Dzień wcześniej przygotowaliśmy wszystko do naszej wyprawy. Ciuchy, woda, izotoniki, plecaki z wypełnionymi nerkami z wodą do picia (genialna sprawa!), naładowane go pro i aparaty. No i oczywiście prowiant. U nas były to wegańskie bajgle z hummusem, owoce i niezastąpione bakalie (ja w ogóle uważam że garść nerkowców i daktali to najlepsza przekąska energetyczna). Pobudka po 4 w nocy, szybkie ogarnięcie i wyjazd. W samochodzie spałam jakieś 30 sekund później zdziwiona, ale w sumie zbyt zaspana tym co właśnie zamierzamy zrobić. Gdy dojeżdzaliśmy na miejsce dopiero świtało. Ostatni w miarę cywilizowany toi toi i rozpoczęliśmy wędrówkę.

Trafiliśmy akurat na wschód słońca, a nie jest to pora którą jest mi dane zbyt często w życiu oglądać, bo jestem przeokrutnym wręcz i niepoprawnym śpiochem. Więc piękne światło wschodzącego słońca, czterech fotografów i jedna góra:)

Pierwsze dwie godziny to była w miarę spokojna wspinaczka spokojnym tempem. Nie świeciło jeszcze niemiłosiernie słońce, nie byliśmy zmęczeni, czysty relax i podziwianie natury. Ale z każdym metrem robiło się bardziej stromo. Osuwające się kamyki spod stóp (i te lekko spadające czasem na nas) nie ułatwiały tematu. Ciągle tylko słyszałam, że zrobimy sobie przerwę jak dojdziemy do zielonego schroniska. Moja wizja schroniska była co najmniej taka jakie jest w polskich górach: czyli cola z lodem, jakieś batoniki, coś czym można podładować energię. Gdy tam doszliśmy okazało się że to maleńka chatka w dodatku zamknięta, a toaleta położona 50 m jest drewniana i śmierdzi z niej tak, że postanowiłam, że podziękuje. W tym prowizorycznym schronisku, na jego schodach zjedliśmy pierwsze tego dnia śniadanie (czyli w moim przypadku nawet nie całego bajgla, nie miałam zupełnie apetytu i baaaaaardzo chciałam w tym momencie położyć się w tym słońcu i spać). Ale oczywiście gdy idziesz z trzema facetami w góry możesz zapomnieć, że takie rzeczy jak zostanie jest możliwe. Więc mała garść bakalii do zjedzenia i ruszyliśmy dalej w górę.

Im wyżej tym trudniej się szło. Momentami poprzedni relaksacyjny trekking zastąpiła po skałach lekka wspinaczka. Coraz bardziej się męczyłam, potrzebowałam jeszcze dłuższych przerw. Nie wiem ile razy pomyślałam, że prościej będzie zawrócić i dać sobie spokój. Było już naprawdę gorąco i słońce prażyło niemiłosiernie. Zaczęła mnie też boleć głowa i nie wiedziałam, że nie przestanie nawet na parę godzin po tym jak będziemy już na dole.

Gdy udało nam się w końcu wejść na górę, wchodziłam dosłownie na miękkich nogach. Nie wiedziałam też, że za chwilę ugną się pode mną jeszcze bardziej i zapamiętam ten moment do końca życia<3

Na szczycie San Antonio byliśmy my,  przeszywająca cisza i jeden wielki, piękny motyl, który zagubił się tam chyba w czasoprzestrzeni.

Na górze pomyślałam, że najgorsze już za nami i to typowy błąd nowicjusza. Momentami schodziło się o wiele gorzej niż się wchodziło, a gdy doszliśmy do momentu który nazywany jest Kregosłupem Diabła zrozumiałam, czemu ta góra na pewno do łatwych nie należy.

Natomiast duma ze zdobycia i wdrapanie się na troszkę ponad trzy tysiące metrów bezcenne. Nieoceniona jest też wiedza, która dzięki tej górze mam, czyli że do spełnienia moich marzeń związanych z górami daleka droga i jedna kwestia to wytrenować ciało, a osobna umysł. Jednak na pewno nie jest to ostatni szczyt, a już na pewno nie najwyższy który planuję zdobyć. Ta granica leży dużo dalej:)

Świetne zdjęcia w tym poście w całości w wykonaniu Tomka, dziękujemy!

Rowerowy Trip wybrzeżem Kalifornii!

Rowerowy Trip wybrzeżem Kalifornii!

California Girl

California Girl