_KAM2551125.jpeg

 

Fotografująca wszystko wokół. Wegetarianka.Kociara.Biegająca za wszystkim co warte uwagi.

Uzależniona od adrenaliny, pozytywnych wrażeń i wszelkich estetycznych doznań.

El país Grande Del Sur

El país Grande Del Sur

Poznaliście naszą wyprawę po Kalifornii głównie na słonecznych, ciepłych kadrach. I taka w większości ta Kalifornia była i jak wracam wspomnieniami do tego czasu to na 90 % moich kadrów fotograficznych wypełniona jest słońcem.

Trochę świadomie zostawiłam całą wyprawę na Big Sur na końcówkę moich kalifornijskich opowieści. Zaplanowałam jeszcze kilka postów z Cali i kończę nimi ten najbardziej słoneczny fragment tego roku:)

Pamiętam wybraliśmy się na Big Sur na długi weekend. Całe trzy dni mieliśmy spędzić w totalnej dziczy tego pięknego zakątka. Kemping, położony niedaleko skarpy miał na swoim terenie, gustowną drewnianą toaletę z dziurą w ziemi, brak wody i prądu oraz stada chasających wiewiórek, które zabierały ci jedzenie prosto z ręki i jeszcze bardziej tyle słodkiego co bezczelnego szopa, który bez problemu potrafił korzystać z klamek w samochodzie czy otworzyć sobie bagażnik :)

Pierwsze co przychodzi mi na myśl gdy myślę o Big Sur to niesamowita, surowa natura. Nie bez powodu to miejsce jest uważane za jedno z najbardziej niesamowitych i jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi. Wyjeżdzaliśmy z Redondo kiedy była fantastyczna pogoda. Słońce, ciepłe powietrze, na niebie żadnej chmury i na oko jakieś trzydzieści stopni. Po kilku godzinach jazdy kiedy wysiedliśmy z samochodu powitał nas obraz żywcem wyjęty z kadrów Silent Hill. Mgła owijająca wszystko jak mokrą pajęczyną, specyficzny mikroklimat i świadomość, że do najbliższej cywilizacji (czyli kilku małych moteli, jednej stacji benzynowej i kilku domów) jest co najmniej dwie godziny jazdy samochodem. W parę godzin przenieśliśmy się zatem z gorącej, słonecznej Kalifornii do miejsca z zupełnie innej bajki. W całym kraju w tym samym czasie szalały pożary, zresztą jadąc po słynnej autostradzie numer 1 widzieliśmy parę razy dym i ogień jak w oddali trawił lasy... To  dodatkowo potęgowało uczucie odcięcia i izolacji jakie tam panowały.

Nazwa „Big Sur” pochodzi z języka hiszpańskiego (el sur grande, pol. wielkie południe; el país grande del sur, pol. wielki kraj południa) w rzeczywistości jest to obszar około 700 km pasma położonego wzdłuż wybrzeża, koło słynnej autostrady jedynki. Co ściąga wszystkich w ten teren? To jeden z najsłabiej zaludnionych terenów w Kaliofornii. Na cały masyw BIG SUR przypada łącznie 1000 mieszkańców, którzy przebywają tam na stałe. To głównie ludzie którzy mieszkają tam od pokoleń i dziedziczą tamtejsze ziemie oraz artyści i inni bogaci ludzie, bowiem ceny ziemi i nieruchomości zaczynają się tam od dwóch milionów dolarów. Przy czym władze na tyle czuwają nad gospodarką i rozwojem tego miejsca by… zachować jak najbardziej naturalny i dziewiczy charakter tego miejsca.

Niesamowita, wręcz bajkowa przyroda przepleciona widokami zapierającymi dech w piersiach. Cała droga ciągnie się bowiem zaraz przy Oceanie ze słynnym mostem Bixby Creek i wodospadem Mc Way którego z powodu mgły i pożarów nie mieliśmy okazji zobaczyć.

Tak jak sobie o tym teraz myślę, to przez tą mgłę i fakt, że wiele parków i słynny wodospad zostały odcięte dla turystów, mieliśmy okazję poznać inne, mniej turystyczne tereny. Gdy obudziliśmy się w sobotę rano na naszym kempingu było pusto, widoczność na parę metrów, kilkanaście stopni ciepła i czułam się jakbyśmy w nocy przenieśli się na surowy klimat Islandii a nie byli w Kalifornii. Ugotowaliśmy na kuchence gazowej którą przywieźliśmy ze sobą wegańską owsiankę, kubek gorącej parującej kawy i ruszyliśmy z aparatami w kilkugodzinną podróż. Najpierw przedzieraliśmy się przez gęsty las, by po chwili wyjść na plaży jak z innej planety. Tu mgła trochę ustępowała, można było zobaczyć potężny, ocean rozbijający się o wielkie skały, największe na świecie wodorosty wyrzucone na brzeg i maleńki mikroklimat na każdej skale. Oprócz nas gdy tak szliśmy z aparatami wzdłuż plaży, czasami mocno przyklejeni do skał, bo nie było za dużo terenu po którym można było iść, czułam że to miejsce mnie wciąga i poraża coraz bardziej swoim prostym pięknem. Cisza, niesamowita cisza i tylko pośpiesznie uciekające setki maleńkich krabików przed nami mąciły spokój tego miejsca. Byliśmy my, trzy aparaty i każdy w godzinach ciszy,  sam ze sobą chłonął to miejsce, próbując jak najwięcej z jego magii przywieźć ze sobą na klatkach aparatu.

Po kilku godzinach wracaliśmy spokojnie do obozu, ja oczywiście z głową w chmurach podziwiałam las przez który szliśmy. Gadamy, natura wokół przecudna i nagle czuję tylko że potknęłam się o wystający z ziemi korzeń i że plączą mi się nogi i lecę z hukiem na dół. Upadam, czuję już że przywaliłam kolanem, że kolano zaczyna krwawić i nagle czuję, że kolano to nic, bo w ustach czuję smak krwi. Upadając przygryzłam wargę tak mocno, że trzydzieści sekund później czuję jej smak w ustach i czuję jak wszystko mi puchnie. Podbiegają chłopaki i pytają się czy wszystko ok. Ja boję się otworzyć usta, gdy w końcu daję się przekonać, pada zdanie którego najbardziej się obawiałam czyli ”chyba trzeba będzie szyć” jak to? Jechaliśmy tyle godzin do takiego niesamowitego miejsca, po to, żebyśmy teraz kolejne godziny spędzili szukając lekarza i na szyciu? Byłam tak bliska płaczu że właśnie przez moją nieuwagę mogę zepsuć nam wszystkim weekend. Na szczęście udało się okiełznać wszystkie rany i obyło się bez szycia:) do tej pory kiedy wspominam Big Sur czuję bliznę na ustach, która tak jak wspomnienia stamtąd zostanie już ze mną na zawsze.

Sky is no limit

Sky is no limit

Los Angeles

Los Angeles